Serdeczny Paderewski, gęsty Beethoven. Rozpoczął się Gdański Festiwal Muzyczny

2016-04-09 12:50:05

Tegoroczna, dziewiąta edycja kilkudniowego festiwalu dla mnie jest pierwszą. Emocji nie brakował więc od samego początku, od pierwszych chwil – a nawet tych przed-pierwszych, bo podstępny autobus, który wiózł mnie z tzw. Piernikowa spóźnił się prawie 45 minut (zapomniałam, że korki, że piątek, że godziny szczytu… słowem, limit blondynki na ten tydzień wykorzystany). Ale nic to. Odebrałam zaproszenie, zostawiłam płaszcz i wpadłam na salę. Miejsce 40 w VIII rzędzie okazało się idealne – nie za blisko i nie za daleko sceny, doskonale widoczny i słyszalny fortepian, na którym grać miał Nelson Goerner. Kto jeszcze w Filharmonii Bałtyckiej nie był, powinien wiedzieć, że scena jest bardzo niziutka, a przy koncercie symfonicznym czy dużo-kameralnym rozrasta się niemal do pierwszych rzędów i widownia otacza ją z trzech stron. Niezwykła jest ta bliskość, bardzo przyjemna, oswajająca z solistą i zespołami. Z przyjemnością więc zasiadłam w obitym czerwono wygodnym fotelu z szerokimi poręczami i czekałam na formalne powitania i podziękowania. Wszystko odbyło się fachowo, sprawnie, zgrabnie; mówiono do rzeczy, na temat, zwięźle. Co miłe, Festiwal otworzył sam jego dyrektor, Konrad Mielnik, dzięki czemu koncertu słuchało się świetnie już od jego wypowiedzi – przedstawionej profesjonalnie radiowym, spokojnym głosem*.
Potem Polska Orkiestra Radiowa nastroiła się (uwielbiam tępo chwilę pozornego chaosu i kakofonii!) i na scenę wkroczyli nieco surowy dyrygent, Wojciech Rajski, i argentyński pianista.

Koncert a-moll op. 17 Paderewskiego był piękny. To najważniejsze określenie, jakiego można użyć w stosunku do owej kompozycji. Śpiewny, leciutko taneczny (jeśli nawet stylizowany na tańce, to bardzo lekko), o jasnej, eleganckiej formie. Tematy wpadają w ucho, choć nie są mocno eksploatowane. Różnice nastroju i tempa doskonale wyważono. Są momenty słodkie i romantyczne (aż trudno sobie wyobrazić, że wyszły spod palców zaangażowanego polityka o trochę groźnym spojrzeniu, bujnej czuprynie i sumiastym wąsie), są chłodniejsze, gdzie czuć, że kompozytor dbał bardzo o formę i szyk. Ale tak, jak wspomniał szef festiwalu, cytując fragment dziewiętnastowiecznego tygodnika („Echo Muzyczne, Teatralne i Artystyczne”) komentujący ten koncert, wiele w tej muzyce serdeczności. Nadaje się świetnie do wykonywania w eleganckich salach i wnętrzach muzeów czy pałaców, ale także do grania na fortepianie solo we własnym salonie w trakcie letniego czy późnowiosennego popołudnia.

Nelson Goerner jest pianistą wyjątkowym, o interesującym repertuarowym guście, i dość powściągliwym, jeśli chodzi o gestykulację. Jednocześnie wydaje się grać bez większego trudu, jakby nawet najgęstsze wartości i prędkie tempa były łatwe niczym szkolne pasaże. Jednak wzrok niemal cały czas wtopiony miał w klawiaturę, zupełnie się nie rozpraszał i jakby nie słyszał nic poza tym, co grała towarzysząca mu orkiestra. Roztaczał aurę perfekcjonizmu – i to przykuwało uwagę do samego dzieła. Utwór był pod każdym względem doskonale dopracowany interpretacyjnie, słychać było, że jest pianiście bliski i że przekazywanie zawartych w nim myśli i uczuć muzyk traktuje jak ważną misję.

Orkiestra Radiowa nie pozostawała w tyle jeśli mówić o koncentracji i oddaniu utworowi, a w drugiej części także V Symfonii Beethovena. Zawodowcy w każdym calu, zdyscyplinowani i pochłonięci przez swoje partie. Współpracują bardzo płynnie i nie ma w nich ani krzty gnuśności, niecierpliwości czy zniechęcenia, którą czasem widzi się u intensywnie koncertujących orkiestr. Odniosłam wrażenie, że i dla nich repertuar koncertu był pewnego rodzaju wzywaniem. I dołożyli wszelkich starań aby – z pełnym poszanowaniem konwencji utworu – oddać jego urok i bogactwo środków.

Wojciech Rajski trzymał obie kompozycje żelazną ręką. Dyrygent wielu orkiestr, grających repertuar niekiedy masywny, symfonicznych i kameralnych, ze swoja Polską Filharmonią Kameralną Sopot na czele. Przez pewien czas prowadził także …Orkiestrę Radiową. I co ważne (i też przypomniane we wprowadzeniu do koncertu) nagrał wszystkie symfonie Beethovena. Kontaktuje się z zespołem za pomocą zamaszystych, bardzo wyrazistych i zasadniczych gestów. I co ciekawe – zastyga niekiedy w bezruchu, czym w bardzo naturalny sposób akcentuje, wyróżnia konkretne partie utworu. Rzuciło mi się to w oczy i pozwoliło trochę inaczej słuchać V Symfonii.

Dobór repertuaru całego koncertu był świetnie trafiony. Najpierw Paderewski – niby znany, ale pewnie nieliczni słyszeli koncert kiedykolwiek wcześniej, przynajmniej w całości. A potem doskonale znana – choć też pewnie tylko do pewnego momentu - symfonia. Jej charakterystyczny temat nie ogłuszył, nie przytłoczył ani nie przeraził. Wzbudził lekki niepokój. Ton, jakim go zagrano, był mięsisty zawiesisty. Słychać było specyficzne „rzężenie”, drżenie strun – zapewne wiolonczel i kontrabasów. W II części fletowa wybrzmiała lśniąco, drążąco. Współbrzmienie smyczków i instrumentów dętych zbilansowano wspaniale. I do tego szczególne, beethovenowskie przełamania, gdzie melodia jest w dur, lekko niefrasobliwa czy radosna, a potem zaraz powtórzona w takim samym tempie i charakterze, ale w moll. Radko które muzyczne drobiazgi mają taki dramatyczny ciężar. Do tego cudownie, otulająco wykonywane wszelkie głębokie „doły”, basy, też znak szczególny chmurnego Ludwiga.

Gdański Festiwal zaczął się więc świetnie, myślę, że równie satysfakcjonująco dla widowni i muzyków. Nie było owacji na stojąco (choć publiczność wyklaskała dzielnie bis u Nelsona Goernera i długo też witała wkraczającą na scenę orkiestrę, bardzo mi się takie zachowanie spodobało). Ale kiedy ostatnie brawa umilkły, odczułam unosząca się w sali atmosferę zadowolenia i muzycznego spełnienia. Słowem – czysta, głęboka przyjemność.

A już za kilka godzin kolejne koncert y– tym razem w wykonaniu znanej już nam wszystkim Cappelli Gedanensis i Sinfonietty Pomeranii. Zapraszam!
---------------------------------------
*Zachęcam zresztą do zapoznania się z prowadzonymi przez niego audycjami w Radiu Gdańsk.

PS. Do polityki stosunek mam bardzo niechętny, ale na punkcie „moich” ministrów, ministrów kultury, jestem bardzo czuła. Miłym zaskoczeniem było więc dla mnie ujrzenie na widowni Małgorzaty Omilanowskiej i jej wyrazu twarzy, który wcale nie dawał do zrozumienia, że koncert to formalność i droga przez mękę. Bardzo mi z tego powodu miło. Oby nie było to nasze jedyne „spotkanie” w trakcie tego festiwalu.

Jesteś na profilu Słuchaj Fortepianu - stronie mieszkańca miasta Gdańsk. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj