Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Autostopowa pielgrzymka do Rzymu

Agnieszka Szukuć
Beatyfikacja Jana Pawła II była niezwykłym wydarzeniem, zwłaszcza dla Polaków. Szacuje się, że 80 tysięcy naszych rodaków udało się do Rzymu, aby uczestniczyć w uroczystościach. Jednym z nich był nasz czytelnik, Daniel Kasprowicz z Rybna, który postanowił podzielić się z nami wrażeniami i doświadczeniami wyniesionymi z autostopowej pielgrzymki. Okazuje się, że nie tylko udział w uroczystościach beatyfikacyjnych był ekscytujący. Podróż z Polski do Rzymu była niezwykłym przeżyciem sama w sobie...

Wydawać by się mogło, że podróżowanie autostopem w obecnych czasach jest wyczynem niebezpiecznym i prawie niemożliwym, zwłaszcza kiedy trasa obejmuje podróż zagraniczną, na którą składają się kilometry liczone w tysiącach. Całkiem niedawno i ja również tak myślałem. Byłem przekonany, że jedynie osoby zaprawione w najlepszy sprzęt, obyte w świecie i posiadające doskonałą orientację w terenie są zdolne do wystawienia kciuka i powierzenia swojej osoby całkowicie obcemu kierowcy. Nie posiadałem specjalnego ekwipunku, nie byłem rozeznany w świecie, a moje postrzeganie przestrzeni wymagało porządnego podszkolenia. Mimo wszystko, udało mi się wraz z dwójka przyjaciół przebyć autostopową pielgrzymkę do Rzymu na beatyfikacje naszego polskiego papieża, Jana Pawła II. Pragnę opowiedzieć wam tą pełną przygód, śmiechów, niekiedy strachów i powątpiewania historię, która moje życie ubogaciła w doświadczenia jak dotąd mi nieznane i pozwoliła zawiązać nowe przyjaźnie.

Na początku zrodził się pomysł, który nie był jakoś potem specjalnie dopracowywany. Jedyne organizacyjne sprawy ograniczyły się do wybrania pociągu, który zawiózłby nas do Wrocławia, uzgodnienia ilości pieniędzy oraz ustalenia, które rzeczy będą mniej bądź bardziej przydatne podczas wyprawy. Pielgrzymka w początkowej formie mała składać się z dobrej zabawy podczas podróży, uczestnictwa we mszy świętej beatyfikacyjnej na Placu św. Piotra oraz bezpiecznego powrotu. Wkrótce jednak nabrała ona rangi misji, w której to mieliśmy poświęcić nietypową ikonę wykonaną przez naszego przyjaciela Romana. Zawierzył on nam pełen świętości znak ikoniczny, który został zadedykowany Bogu w samym Watykanie. Na każdym kroku towarzyszył nam Duch Święty, który prowadził nasze myśli i nogi w odpowiednim kierunku. Jak pasujące do siebie części układanki, ciąg nietypowych sytuacji zaprowadził nas przed bramy stolicy, w której jeszcze tak niedawno urzędował Karol Wojtyła.

Kiedy po kilku godzinach pociąg relacji Gdańsk-Wrocław zakończył bieg, rozpoczęła się nasza autostopowa przygoda. Już po kilkunastu minutach spędzonych na stacji benzynowej przy autostradzie prowadzącej do Niemiec udało się nam złapać inicjalnego stopa do Lednicy. Tam zjedliśmy pierwszy wspólny posiłek przygotowany na naszych plecakach turystycznych. Ze względu na moja profesję (tj. jestem studentem II roku dietetyki na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym) to ja dzierżyłem pieczę nad nasza podróżniczą żywnością. Nie musieliśmy długo czekać na kolejną podwózkę, dzięki której znaleźliśmy się w Zgorzelcu. Tam napotkaliśmy przeszkodę. Przez około trzy godziny bezowocnie prosiliśmy odwiedzających stację i restauracje ludzi o przewiezienie nas do kolejnej miejscowości. Wtenczas ustaliliśmy sobie cztery podróżnicze reguły. Na piedestale regulaminu stała zasada: nie rozdzielamy się bez względu na okoliczności. Kolejne obejmowały: nie wchodzimy do samochodów z podejrzanie wyglądającymi Turkami; nie kłócimy się a ograniczamy się do tzw. „cichych dni”. Pod koniec samoistnie stworzył się przepis: wszystko jest wspólne. Po szeregu próśb złapałem mojego pierwszego stopa, który zaszokował nawet współpodróżników. Nie do opisania są wyrazy twarzy Dominika i Joanny, którzy z oddali spoglądali na moja osobę rozmawiającą z nietypowo wyglądająca kobietą. Pani Maja ubrana była w czarny stosunkowo obcisły sweterek, zamszowe legginsy i mnóstwo srebrno-złotych dodatków. Ponadto rzucający się w oczy był ostry makijaż oraz tlenione włosy i botoks czoła. To chyba mój chłopięcy urok sprawił, że ów kobieta zawiozła nas do stacji w Eisenach. Jazda z nią była czymś równie ekscytującym i wyciskającym adrenalinę, co sam skok na bungee. Na samym początku zapytała się nas, czy mamy wszystkie aktualne dokumenty. Potem wyciskając 220 km/h oznajmiła, że jest samochód jest częściowo ubezpieczony, a sam przegląd stracił ważność kilka dni temu. Na niedosyt wrażeń zapaliła papierosa, wymijając raz po raz kolejne samochody, oraz chwyciła mapę, która przesłoniła jej całą kierownice. O ile w miarę bezpiecznie czułem się ja i Joanna, przypięci pasami do siedzeń, o tyle stresować mógł się Dominik, dla którego pasów już zabrakło. Niemniej jednak pani Maja okazała się bardzo sympatyczną i rozmowną Polką. Kiedy dojechaliśmy do miejsca, pomogła nam również dogadać się z innymi Niemcami, którzy zawieźli nas do Manhhenm. Nie mieliśmy okazji, by rozmawiać z nimi swobodnie ze względu na naszą germańską blokadę językową, ale sama podróż była bardzo przyjemna, zwłaszcza wtedy, kiedy radosna rodzinka podśpiewywała znane przeboje. Nie zapomnę również tego, jak poczęstowali nas żelkami, o dziwno z polską (i tylko polską) etykietą. Następnie udaliśmy się na stację benzynową przy miejscowości Biberach. Mieliśmy przemierzyć trasę przez Austrię, a udaliśmy się na Szwajcarię, wykorzystując złapane na stopa samochody. Do kolejnego przystanku zawiozła nas para, która wracała z Zamościa.

Było już stosunkowo ciemno, kiedy z Joanną podeszliśmy do powoli wyłaniającego się pojazdu. Swoim łamanym niemieckim próbowaliśmy nawiązać kontakt i prosiliśmy o dalszą podwózkę. Mimo naszych starań, dogadanie się było bardzo oporne. Wkrótce potem nadeszła żona właściciela samochodu, do której od razu uderzyliśmy z kalekim germańskim, co chwila wymieniając polskie słówka. Już po minucie okazało się, że mamy do czynienia z Polką, która ze średnim zaangażowaniem zabrała nas na stopa. Wyjaśniła nam, że Szwajcarze nie biorą ludzi proszących o podwózkę. Co więcej, razem z mężem oznajmili, że zawiozą nas na dworzec, byśmy tam pociągiem udali się do Włoch. Nie rozumieli naszego sprzeciwu i próśb dotyczących odstawienia nas na najbliższą stację benzynową. Stach zajrzał nam w oczy, kiedy wjechaliśmy do małej miejscowości – pomyśleliśmy, że właśnie tam chcą nas wysadzić. Z logistycznego punktu widzenia było to skazanie nas na niepowodzenie wyprawy. Jedynie trzymając się autostrady można zajechać naprawdę daleko w dość krótkim czasie. Po kolejnych błaganiach zawieźli nas do Buchs. Dochodziła godzina dwudziesta trzecia. Nie było sensu, by jechać dalej, zwłaszcza, że ruch drogowy zwolnił obroty do minimum. Pozostało nam przetrwanie pierwszej nocy. Kiedy znaleźliśmy łazienki, szczęśliwi umyliśmy stopy i jednogłośnie zdecydowaliśmy się spać w jednej z nich. Pomieszczenie było przytulne i przede wszystkim czyste. Był to prostopadłościan o wymiarach 1.5m/1.6m, w którym znajdowała się umywalka, muszla klozetowa oraz kaloryfer. Rozłożyliśmy tam trzy śpiwory i w połamanych pozycjach słodko zasnęliśmy. Raz tylko zbudziło nas szarpanie klamki, kiedy to o drugiej w nocy zagubiona dusza chciała skorzystać z zamkniętej ubikacji. Gdy wstaliśmy przed szóstą, na kolana powalił nas widok. Dopiero przy dziennym świetle ujrzeliśmy wspaniałość szwajcarskich Alp, które przykryte osłoną nocy nie ukazywały prawdziwej monumentalności. Wystarczyło kilka minut, by kolejna osoba zabrała nas dalej. Szczęśliwi zabraliśmy się z Chorwatem, który jadąc do pracy zapakował Dominika do przyczepy z narzędziami. Przez krótką podróż tłumaczyliśmy mu, jaki jest cel naszej wycieczki.

W miejscowości Chur zmierzyliśmy się z pierwszy krytycznym punktem naszej pielgrzymki. Stacja benzynowa wydawała się kipieć życiem. Była duża, składały się na nią restauracja, wielki parking, sklep oraz dystrybutory paliwa. Spędziliśmy tam sześć bitych godzin! Nikt nie był skory to zabrania polskich autostopowiczów. Mało kto jechał w kierunku Włoch, a gdy nadarzała się okazja, wolne było jedno miejsce. Nastąpił między nami pierwszy zgrzyt, który był wynikiem przemęczenia, niemożności jechania dalej i ogólnej irytacji. Trwał on zaledwie kilka minut, potem jak jeden druh jeszcze intensywniej łapaliśmy stopa. Dominik raz po raz zaczepiał tankujących samochody ludzi, Joanna odwiedzała ciężarówki znajdujące się na parkingu, a ja uśmiechając się do wyjeżdżających ludzi, trzymałem kartkę z napisałem: ITALIA. Kiedy już punkt zrezygnowania i zniechęcenia osiągał zenit, i kiedy to leżeliśmy na pobliskim trawniku modląc się o transport i zajadając polskie kabanosy, podjechała pewna przesympatyczna niemiecka rodzinka, która zaoferowała podróż do Ronco Serviva. Uradowani myślą przekroczenia szwajcarskiej granicy i znalezienia się we Włoszech, pojechaliśmy z naszymi wybawcami. Dowiedzieliśmy się, że za młodu autostopowali bardzo często, stąd też chętnie zabierają ludzi proszących o transport. Zabawialiśmy się z ich małymi dziećmi, oglądaliśmy z perspektywy samochodu jeszcze bardziej emanujące potęgą góry i małe wodospady oraz wymienialiśmy doświadczenia z kierowcami. Rzym stawał się coraz bliższym celem. Następnie dwójka Włochów przewiozła nas do Nervi. Dzięki temu stopowi dowiedziałem się, że mieszkańcy Włoch dzielą się na tych, co głęboko wierzą w Boga i na tych, co są katolikami tylko ze względu na miejsce urodzenia. Dla niektórych z nich Rzym, Watykan, wiara i cała religijność nie jest sensem życia, a jedynie odgórnie narzuconym porządkiem. Nie omieszkam również napisać, że jeden z podwożących nas panów przypadł do gustu Joannie, która jeszcze długo opiewała jego wielkie ciemne oczy (jak dla mnie i dla Dominika – oczy konia). Dalej pierwszym autobusem pojechaliśmy do Chiaviori, a raczej do miejsca naszej rozpaczy. Pan kierowca wysadził nas pomiędzy tunelem, bramkami wprowadzającymi na autostradę a wjazdem do małego miasteczka. Nie było stacji, nie było chodników, nic nie było, oprócz starego kartonu i napisu: ROMA. Zegar jak na złość tykał coraz szybciej, a cel podróży oddalony był o ostatnie 400 km. Nasze szanse dostania się na beatyfikacje malały z minuty na minutę. Usiedliśmy na poboczu, wyciągnęliśmy towarzysząca nam ikonę, różaniec i zaczęliśmy głośno modlić się do Boga o pomoc. Wierzyliśmy, że autobus, który nas tu przywiózł odwiezie nas do Rzymu, gdyż na początku u kierowcy zrodził się taki pomysł. Po dwóch godzinach nieskutecznego wyłapywania pojazdów, nadjeżdżała nasza autobusowa nadzieja. Szczęśliwi powoli zbieraliśmy manatki, kiedy to zaskoczyła nas włoska… policja. Autobus pojechał a my rozpoczęliśmy negocjacje z władzą. Dziwny musiał być to obrazek dla tych panów: Ja stojący z mizerną twarzą, w rękach ściskający ikonę; Dominik siedzący na plecaku z rozłożonym różańcem i Joanna, spektakularnie wymachująca rękoma i prowadząca dysputę z funkcjonariuszami. Udało się – pojechali dając nam jeszcze piętnaście minut. Kwadrans ten przerwali karabinierzy, tj. włoska policja wojskowa. Pełni strachu spojrzeliśmy po sobie i stwierdziliśmy, że lepiej podejść do nich, niźli oni mieliby podjeść do nas. Joanna, jako tak, która biegle włada hiszpańskim, rozmawiała z nimi przez krótką chwilę. Z jej opowiadań dowiedzieliśmy się, że panowie mieli z nas niemały ubaw i poprosili o opuszczenie tego miejsca. Nie chowaliśmy ikony, została na naszych rękach…

Historia tej ikony jest niezwykła i warta opowiedzenia – wierzymy, że to właśnie ona była oknem do Boga, który wysłuchiwał nas podczas tej pielgrzymki. Deska, która stała się podstawą dla wizerunku Jezusa Miłosiernego, oddającego ziemię Papieżowi na tle skał i drzewa, ułożonego w kształcie franciszkańskiego krzyża, pochodzi z Wadowic. Drzewo, które było surowcem, zostało ścięte w 1934 roku przez nietypową osobę. Zbyszek Woźny w dzieciństwie miał marzenie bycia księdzem, został jednak siatkarzem, któremu udało się dostać na audiencję Jana Pawła II. Miało to miejsce pierwszego stycznia (kiedy to nie odbywają się audiencje) za sprawą wypadku autokaru, który zmierzał z pielgrzymka do Watykanu. Nasz polski papież usłyszawszy o tragedii, przyjął do siebie podróżników i zamienił z nimi kilka słów. Jako, że Zbyszek był najwyższym z odwiedzających go wiernych, przykuł uwagę Karola Wojtyły. Nawiązali rozmowę i razem żartowali o swoim wzroście. Następnie deska znalazła się w Łodzi, gdzie została obrobiona i zagruntowana. Nałożony został też na nią szkic. Jest to niezwykły symbol, zwłaszcza, że Łódź jest miastem dialogu czterech kultur. Potem zawędrowała do Poznania, gdzie zrodziło się biskupstwo. Była również w Krakowie, w którym została dopracowana do końca i umocniona w Świątyni Miłosierdzia. Z Gdańska, symbolu solidarności i wolności, ruszyła z nami do Ojca Świętego.

Gdy z trzyosobową procesją poboczem drogi dostaliśmy się do małej mieściny, Joanna pełna determinacji i wewnętrznego zaangażowała oznajmiła, że podejdzie do kogokolwiek i poprosi o podwózkę na najbliższa stację benzynową. Napotkaliśmy pewna panią Brytyjkę, która po pierwsze nie jechała w tym kierunku, po drugie zaś cały samochód miała wypełniony… krzesłami. Zawiedzeni i lekko podłamujący się, ale nadal trzymający ikonę jako symbol naszej nadziei i zaufania Bogu, odeszliśmy. Po przebyciu dwustu metrów ów kobieta podbiegła do nas i zaaferowana naszą opowieścią ze łzami w oczach zapakowała nas między krzesła i podwiozła do stacji w całkowicie niedogodnym dla siebie kierunku. Było to bardzo emocjonujące przeżycie, zwłaszcza wtedy, kiedy kobieta oznajmiła, że nie jest osobą zbyt mocno wierząca. Myślę, że ten incydent i to, że pozostawiliśmy jej wizerunek Jezusa Miłosiernego, zasiał w jej sercu ziarno duchowości. Przystanek, do którego nas podwiozła był pełen autobusów i wyłaniających się zewsząd turystów zmierzających do Rzymu. Wiedzieliśmy, że to kwestia ludzkiej życzliwości, by dotrzeć na miejsce. Zabrał nas włoski autokar, a w stolicy chrześcijaństwa byliśmy o trzeciej nad ranem. Brudni, przemęczeni, ale szczęśliwi utknęliśmy w przejściu podziemnym pełnym… polskich pielgrzymów. Od metra oddzielała nas szklana bariera. Joannie udało się przedrzeć przez tłum na druga stronę przejścia. Ja z ikona dołączyłem do zagranicznej wycieczki, która akurat wchodziła. Dominikowi niestety nie udało się przejść z nami. Nie mogliśmy pozwolić na to, by zerwana została nasza nadrzędna zasada, zwłaszcza, że tak niewiele brakowało do realizacji wspólnego celu. Podszedł do nas ochroniarz i nakazem pokierował nas do metra. Zrozpaczeni krzyczeliśmy, że nie możemy zostawić kolegi. On natomiast z rozbawieniem popatrzył na nas, podszedł do szklanej barierki, wskazującym palcem wyłowił naszego towarzysza z tysięcznego tłumu i wpuścił bocznym wejściem. Cud! To był cud! Radośni, udaliśmy się do metra. Około piątej nad ranem swobodnie przedzieraliśmy się przez watykańskie ścieżki. Weszliśmy do najbliższego hotelu i zmyliśmy brudy podróży. Ikona nadal nam towarzyszyła. Nie mieliśmy serca chować jej, zwłaszcza, że tyle jej zawdzięczaliśmy. Gdy o szóstej weszliśmy do pubu by wypić tradycyjną włoska kawę z ciastkiem, ikona jak równy gość usiadła razem z nami na oddzielnym siedzeniu. Była już „nadgryziona zębem podróży”. Co najdziwniejsze miała dwa rażące oszczerbienia – jedne przy sercu pana Jezusa, czyli miejscu potoku jego miłości; drugie przy pasie Jana Pawła II, miejscu, w którym został postrzelony. Wydawać może się to nieprawdopodobne, bądź przekoloryzowane – dla mnie jest to prawdziwe i widzę w tym Boga, który dał nam znak, że życie człowieka nadal dla niego znaczy bardzo wiele. Potem udaliśmy się na Plac Św. Piotra, gdzie po kilkudziesięciu minutach zorientowaliśmy się, że zostawiliśmy ikonę w pubie. Śmiechów było, co nie miara. Szczęśliwie ją odzyskawszy, do godziny dziesiątej szukaliśmy odpowiedniego miejsca do stania na mszy świętej beatyfikacyjnej.

Było niezwykle gorąco, stąd tez na głównej ulicy wytrzymaliśmy do ewangelii. Potem przedarliśmy się przez tłum w poszukiwaniu cienia, w którym dokończyliśmy celebrację obwieszczenia Jana Pawła II błogosławionym. Gdy zakończyła się eucharystia półtoramilionowy zgromadzenie wiernych klaskało i cieszyło się z nowego błogosławionego. My zaś usiedliśmy pod żółtym jeepem, zdjęliśmy buty i po prostu cieszyliśmy się sobą. Śmieszne było to, że ludzi robili zdjęcia naszym stopom. Gdy ochłonęliśmy i gdy poczuliśmy błogosławieństwo patrzącego na nas z góry Jana Pawła II, zwiedziliśmy kilka zakamarków Watykanu. Cieszyliśmy się tańcem i różańcem. Tą pierwszą formę modlitwy zrealizowaliśmy podczas śpiewów i afrykańskich tanów zorganizowanych przez grupę czarnoskórych pielgrzymów. Pląsała z nami i ikona. Obowiązkowo przeszliśmy przez Plac św. Piotra, zjedliśmy włoskie lody, kupiliśmy włoska kawę i wino. Chwytałem wzrokiem każdą scenę, by tylko nic mi nie umknęło…

Około godziny 18.00 rozpoczęliśmy poszukiwanie stopa powrotnego. Ta część podróży okazała się znaczeni łatwiejsza. Pierwszym autobusem dojechaliśmy pod Wiedeń. Jechaliśmy przez noc i znaczną część dnia – przez Austrię i Słowację. Kolejnym stopem udaliśmy się do Bratysławy, w której złapaliśmy busa (z wygodnymi fotelami) do Rdzawki. W tej góralskiej miejscowości byliśmy około godziny dwudziestej pierwszej. Było ciemno, zimno, a jedyną perspektywą noclegu był niczym nie okryty przystanek PKS. Tą sytuację uratował zaś Dominik, który podbiegł do nadjeżdżającego znad przeciwka samochodu. Okazało się, że ów właścicielka posiada domek agroturystyczny, w którym przekimaliśmy kolejna noc. Była to noc pełna przemyśleń, podziękowań, toastów, radość. Zgodnie z Dominikiem uznaliśmy Joannę za mistrzynię łapania stopów (złapała ich najwięcej) – było to niesamowite. Wystarczyło, że podeszła do kierowcy, a on z rozmarzonym wzrokiem zawoził nas dalej i dalej. Uznaliśmy naszą ekipę za całkiem udana symbiozę. Byłem Ja, Dominik, Joanna i patrząca z krzesełka ikona.

Następnego dnia udaliśmy się do Częstochowy, do której podwiozły nas dwie sympatyczne siostry wracające z majówki. Miasto sanktuarium maryjnego zaskoczyło nas nietypową pogodą – piętnaście centymetrów śniegu, wiatr, mróz, oblewający przechodniów samochody. Tam udaliśmy się na mszę (a raczej jej część). Gdy na Jasnej Górze zamknąłem oczy, poczułem bliskość kogoś dla mnie ważnego. Myśli wypełniły się pewną swobodą i rozwiązaniami moich doczesnych problemów. Poczułem nagle, że Bóg chce dać mi pewien znak. Znak, który dotyczy moim popełnianych życiowych błędów.
Po wszystkim udaliśmy się na obiad do znajomych Dominika, a następnie pociągiem relacji Częstochowa-Gdynia, wróciliśmy do domu.

To był niesamowity dla mnie czas. Przez długi weekend zwiedziłem więcej niż przez całe moje życie. Doświadczyłem więc niż mogłem sobie wyobrazić. Przybliżyłem się do Boga i zrozumiałem, że on naprawdę kocha człowieka, mimo jego wad i niedoskonałości. Z tego miejsca dziękuję Joannie i Dominikowi, z którymi przeżyłem to wszystko. „Tylko z Jezusem dojdziesz do nieba” – cytat ten jest obecnie dla mnie credo życiowym.

Autor relacji z pielgrzymki - Daniel Kasprowicz

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Otwarcie sezonu motocyklowego na Jasnej Górze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na olsztyn.naszemiasto.pl Nasze Miasto